Jest w Poznaniu na operze Pegaz,
Jak chce, to on leci, a jak chce, to biega
po Sołaczu, Łazarzu, po Krętej, po Młyńskiej…
czy nie tak, panie Gulczyński?
Naszego brata jakiż los cichy:
ledwo znać po nim, że oddycha,
przykurczył się, przyczaił płaściutko, nizinnie,
nie wiadomo – idzie, podbiega czy płynie.
Jeszcze nie przestraszą go, a już się stracha,
nie tak jak ten tam na dachu!
Są pono młodzi chowani po ciemku,
mają takie skrzydła związane tasiemką
pod koszulą na grzbiecie. Swędzi to ich i gniecie…
Ale jak to dorośnie, może to poleci
– jeśli nie jak Puszkin, niechby choć jak Krasiński.
Czy nie tak, panie Gulczyński?
Może to i lepiej, może to i zdrowiej
nie dowierzać nadto Pegazowi.
Ledwo człek wgramolił się i wsiadł,
pędzi, leci z wrzaskiem na cały świat.
„Ach milicja… Ach, Gulczyński, zsiądź pan, zsiądź!”
I przyjeżdża straż pożarna człeka zdjąć,
powiadają, że pijany i że czuć go wińskiem…
Czy nie tak, panie Gulczyński?
Więc może ci młodzi we własnym przemyśle
wzniosą się na skrzydłach, aż górą świśnie.
Ani ich besztać, bo nie dosłyszą,
Ni zdjąć ich stamtąd – wysoko wiszą.
Tylko zarży ku nim skrzydlaty kolega
na operze, w Poznaniu stojący Pegaz,
loty wspominając źrebięce w dzieciństwie…
Czy nie tak, panie Gulczyński?